Wszelkie prawa zastrzeżone © Mirosław D'ghy Ambroziak



niedziela, 7 stycznia 2018

Trzmiel

Obezwładniająca bezkresna przestrzeń, usiany kraterami księżycowy krajobraz, monumentalne lodowce i wypełnione wrzątkiem sadzawki, niekończące się pola porośniętej zielonym mchem zmierzwionej lawy i ponure szczyty gór topiące swe ostre, jak brzytwa krawędzie w czerni ołowianych obłoków ze srebrzącymi się zewsząd długimi warkoczami wodospadów – to tylko część dostępnych atrakcji czyniących Islandię niezwykłą, które co roku przyciągają coraz większe rzesze spragnionych spektakularnych wrażeń turystów. Niewielu z nich zauważa jednak, że ta przedziwna wyspa wcale nie jest ludziom przyjazna, a panujące na niej ekstremalne warunki przez długie stulecia nie pozwalały zamieszkającym ją potomkom wikingów na stworzenie zasobnego i wszechstronnie rozwiniętego   społeczeństwa. A jak widzą swój kraj sami Islandczycy? Pewne wyobrażenie na ten temat powinno dać zainteresowanym zamieszczone poniżej opowiadanie.




Andri Snær Magnason

Trzmiel


W sczerniałej śnieżnej zaspie znalazłam trzmiela i schowałam go w pudełku od zapałek. Nikt go nie zauważył, bo i któż mógłby spodziewać się trzmiela wysoko w górach na pustkowiu, gdzie próżno wypatrywać choćby źdźbła trawy. Jako że była to jedyna żywa istota, jaką widziałam w ciągu kilku ostatnich dni, wydawało mi się, że powinnam ją uratować. Owad zaczął właśnie trzepotać skrzydłami, a pudełko brzęczało w dłoni niczym maleńka maszynka do golenia. Był to dobry znak, gdyż trzmiel jeszcze niedawno wydawał się być bliski śmierci, ale teraz pojawiła się inna obawa, że zginie w tym kartoniku zanim uda nam się znaleźć jakieś bezpieczne miejsce, aby go uwolnić.
            Przetarłam zaparowaną od wewnątrz szybę i rozejrzałam się dokoła. Prócz czarnego piachu, zastygłej lawy i kraterów nie było widać nic, niebo było ciężkie od chmur, bez wątpienia nie więcej, niż pięć stopni w plusie. Tata coś powiedział, ale w ogóle go nie słyszałam. Jechaliśmy nowo zakupionym Volvo Lapplanderem z norweskiego demobilu sprowadzonym do kraju w 1981 roku, który był bez mała, jak traktor. Auto miało kształt pudła i zostało zbudowane w taki sposób, że silnik znajdował się wewnątrz kabiny pod stalową pokrywą umieszczoną pomiędzy przednimi siedzeniami, co powodowało straszliwy hałas. Z drugiej strony Lapek był całkiem przestronny: miał dwie ławy ze wspólnym oparciem, mój brat leżał na kanapie z przodu, a ja na tej tylnej, ale gdy auto telepało się pokonując bezdroża, trzęsło tam nami okrutnie.
            Znalazłam jednak sposób, aby uczynić podróż bardziej komfortową - układając wokół siebie bagaże i śpiwory oraz rozpościerając koc nad głową, zbudowałam sobie coś na kształt kokonu. Tam, w ciemności mogłam zwinąć się w kłębek, a ponieważ znajdujący się z tyłu auta głośnik był w kokonie, także słuchać radia.
            Choć dźwięk bardzo rzadko przedzierał się przez szum wentylacji i dudnienie silnika, a transmisja wysoko w górach była zazwyczaj niewyraźna, tata zawsze miał włączone radio. Wsłuchiwałam się więc w strzępy emitowanej prognozy pogody, chrześcijańskiego słowa na wieczór i zażartych dyskusji prowadzonych w Radio Saga, słuchałam fragmentów wiadomości o strajkach i o łodziach podwodnych w pobliżu szwedzkich szkierów, urywków o rokowaniach rozbrojeniowych i reaganowskim planie gwiezdnych wojen, ale przeważnie były to tylko trzaski i szumy. Jednak nawet one wydawały się układać w pewien wzór, gdyż czasem można było rozróżnić wśród nich rytmiczne pulsowanie. Wiedziałam, że fale radiowe są niewidzialne, ale wyobrażałam sobie, że są dokładnie takie same, jak fale morskie, że rosną i uderzają w samochód w takt szumów w eterze, jak grzywacze o klif. Leżałam w ciemności kokonu i wsłuchiwałam się, jak auto żegluje przez ten szum, który załamywał się kłębiąc i rozbryzgując na przedniej szybie. Niekiedy towarzyszyły mu pojedyncze słowa lub zaśpiewy, a ja wyobrażałam sobie, że piosenki i słowa to pływające w tym morzu ryby.
            Pewnego razu, gdy radio nagle zaskoczyło, usłyszałam jęki i płacz roztrzęsionych i przerażonych ludzi, którzy dobijając się do drzwi atomowego schronu krzyczeli: „Wpuście nas, tutaj są dzieci!Potem rozdzierającym echem rozległ się odgłos syreny przeciwlotniczej, a trzmiel zaczął szaleć w swoim pudełku. Miałam ochotę wyłączyć już radio, ale panel sterowania był niestety na desce rozdzielczej. Siedzący z przodu rodzice nie słuchali audycji tylko się kłócili nad mapą, ale nie byłam w stanie rozróżnić ani słowa. Zanurzyłam się więc z powrotem w swoim kokonie i wsłuchiwałam w dźwięk syren i krzyków tak długo, aż znowu przemieniły się w szum. Wyjrzałam przez okno w nadziei na wypatrzenie jakiejś kępy roślinności dla trzmiela, ale na zewnątrz wszystko było czarne i martwe.
            Znalezienie tego owada było jedyną rzeczą godną odnotowania w ostatnich dniach.
            Wcale nie chciałam jechać na tą wyprawę, ale mama nie miała zamiaru dyskutować o tym, bym mogła zostać w domu, bo moje urodziny wypadały akurat w czasie podróży. Nie było to zresztą żadne novum, gdyż w dniu moich urodzin zawsze byliśmy w trasie. Ekspedycja podążała to w górę, to w dół, a sznur aut, w którym jechaliśmy w góry, robił niemałe wrażenie. Były tam dwa niebieskie Land Rovery, stary zielony jeep Bronco, Jeep Cherokee, żółty Scout, rosyjski gazik i niebieski Encoline z głębokimi i miękkimi pluszowymi siedzeniami. Nasz Laplander jechał bardzo wolno i dlatego też, zawsze byliśmy na końcu tej karawany. Facet z Jeepa Cherokee zwracając się do taty, za każdym razem nazywał go „profesorem“ i choć tato nie komentował tego, to widziałam, jak bardzo był tym zirytowany. Wszyscy inni byli zbzikowanymi na punkcie samochodów hydraulikami, stolarzami albo mechanikami lotniczymi, którzy całą zimę poświęcali na majstrowanie przy swoich autach.
            Sunęliśmy nierówno przez niedostępne trakty, auta zakopywały się w zaspach i rowach, tworzonych przez wody z roztopów, a ja wyglądając przez okno wpatrywałam się w skołtunioną lawę, czarny piach i szarozielone połacie mchu. Czasem samochody zatrzymywały się w bliżej nieokreślonych miejscach o dziwnych nazwach, gdzie bez końca musieliśmy się tułać po wzgórzach, by dotrzeć do cieplic, gdzie z żółtych jam w ziemi buchała gorąca para albo długo wędrować wzdłuż szarych, spienionych rzek, aż do krawędzi znajdujących się tam wodospadów. Mama trzymała nas zawsze kurczowo przy sobie, nieważne, że do wodospadu było dwadzieścia metrów, a do gorących źródeł jeszcze dalej. Mogliśmy przecież z bratem spaść w dół przez cienką, glinianą skorupę i poparzyć sobie nogi, stoczyć się z osuwiska albo poślizgnąć się i wpaść do rzeki, stając oko w oko z przerażającą kipielą.
            Nazwy tych miejsc były tak dziwne i obce, że pomimo białych nocy czułam, jak opanowuje mnie lęk. Cała ta przestrzeń wydawała mi się przytłaczająca, wyraźnie wyczuwałam też bliską obecność czegoś, czego nie potrafiłam nawet określić. Najgorsze było wypróżnianie się za kamieniem, założenie mokrych kaloszy i znalezienie jakiegoś ustronnego miejsca, gdzie nikt nie będzie widział jak spuszczam w dół spodnie, i straszny strach, gdy nikogo nie było już w zasięgu wzroku, uważanie by nie narobić na pasek i dokładne podtarcie się przy równoczesnej walce toczonej z ciągłym i nieodpartym pragnieniem ucieczki do namiotu tylko dlatego, że coś było tam na zewnątrz. Zazwyczaj udawało mi się wstrzymywać z pójściem na stronę całe dwa dni.
            Przestrzeń była bezmierna, a trakt wił się w surowym i najeżonym głazami terenie aż po horyzont. Rzeki były rwące i szarobrunatne, gwałtownie wyrzucały w górę garby wody zupełnie, jakby w ich nurtach kryły się olbrzymie węże. Były zbyt groźne, by móc je podziwiać. Gdy przejeżdżaliśmy przez nie z otwartymi przednimi oknami, mama i tato siedzieli jak na szpilkach. Szyb z tyłu nie można było opuścić, rodzice kazali nam tylko poodpinać pasy, a gdy lodowata woda z lodowca zaczynała przeciekać na podłogę, podnosiliśmy w górę nogi. Zastanawiałam się wtedy, co mogłabym zrobić, gdyby samochód został porwany przez nurt, czy udałoby mi się przedostać na dach, czy zdołałabym się utrzymać na wodzie, gdyby auto utknęło w niecce lub spadło w dół wodospadu. Oczyma wyobraźni widziałam, jak samochód przewraca się na bok, a jedyną drogą ratunku jest przeczołganie się pod siedzeniami i wydostanie na zewnątrz przez tylną okiennicę. Analizowałam setki opcji wypadku, w którym auto zostało pochwycone przez prąd rzeki, czasem ratowałam się, a czasem nie byłam w stanie ocalić mojego brata.

Trzy dni podążaliśmy za karawaną, aż w końcu wjechaliśmy w wyschnięte koryto rzeki, które prowadziło ku niewielkiej dolinie. Namioty rozbiliśmy na równinie otoczonej przez zbocza gór, które promieniowały zielenią mchu tak intensywnie, jakby były radioaktywne. Ziemia była czarna i wyglądała, jak zwyczajny żwir, ale po bliższych oględzinach, okazała się miękka, jak amalgamat jakiegoś organizmu i odłamków skalnych.
            Zapytałam tatę czy to możliwe, by takie zjawisko istniało, mając cichą nadzieję, że udało mi się odkryć coś zupełnie nowego.
            – To tylko kamienie – powiedział.
            – Nie, popatrz – odparłam demonstrując mu miękkość żwiru, w którym było pełno nici przypominających wyglądem korzenie.
            – W takim razie to mech – odpowiedział.
            Nie oznaczało to jednak, że się z nim kłócę. Kiedyś znalazłam w strumieniu mech, będąc stuprocentowo pewna, co do tego, że jest fluorescencyjny, ale gdy wczołgałam się z nim do śpiwora mamy, okazało się, że to nieprawda.
            W samochodach podróżowało także kilkoro innych dzieci, które szybko zgromadziły się przy obozowisku. Wszystkie znały się od dawna, ale ja, co najmniej od drugiego roku życia nie miałam już z nimi żadnego kontaktu. Wszystkie były w dresach od islandzkiego Hensona i Don Cano, ja zaś w zielonym stroju Hummela z godłem szwedzkiego klubu piłkarskiego Hummarby, co prawdę mówiąc pasowało raczej, jak pięść do nosa. Niedawno przeprowadziliśmy się zza granicy, więc mówiłam też ze szwedzkim akcentem. Przez cały czas mama próbowała zatrzymać nas w pobliżu namiotu, ale teraz jakby się uspokoiła, więc pognaliśmy za resztą zgrai do głębokiego parowu pomiędzy stromymi skalnymi ścianami. Tam znalazłam żółte osuwisko liparytu, pełne obsydianu i zeolitów, które całe wydawały się być pokryte diamentami. Włożyłam je do kieszeni i pobiegłam do taty.
            – Czy to diamenty?
            – Nie, to tylko kryształki – odpowiedział.
            – Czy są cenne?
            – Nie – odparł.
            Jednak, gdy zobaczył, jak bardzo byłam tym rozczarowana dodał:
            – Jeśli ci się podobają, to na pewno są wartościowe.
            Z powrotem pobiegłam do wąwozu ze zwietrzałego piaskowca i w poszukiwaniu innych, wspięłam się na zaspę. Śnieg był stary i czarny od piachu, a jego ziarna były tak wielkie, jak sól do posypywania ulic. Wtedy pośrodku hałdy zobaczyłam owada. Był to olbrzymi, żółto-czarny, włochaty trzmiel. Nie mogłam pojąć, jakim cudem znalazł się w tak absurdalnym miejscu, tym bardziej, że w tym czasie rzadko widywało się je nawet w mieście.
            Szturchnęłam go lekko, ale on ledwie poruszył nogą. Podłożyłam pod niego palec, na którym uwiesił się mocno, po czym, choć dotąd ani razu nie odważyłam się dotknąć trzmiela, wzięłam go ostrożnie do ręki. Nie użądlił mnie. Być może był zbyt słaby, a może powinien latać, by móc żądlić, nie byłam pewna. Pobiegłam z nim do namiotu, gdzie w pośpiechu opróżniłam pudełko zapałek i tam go schowałam. Postanowiłam uwolnić go natychmiast, jak tylko znajdziemy jakieś bezpieczne miejsce, z kwiatami i trawą.
            Siedzący wysoko na zboczu kuzyn spychał w dół głazy, ale szybko pojawił się jego ojciec i siarczyście klnąc zabrał go do namiotu. Pozostałym dzieciom także kazano iść spać, bo choć na dworze było jeszcze jasno, jak w dzień, to dawno minęła już północ. Noc była cicha, żadnego śpiewu ptaków, tylko stłumiony szum płynącego w pobliżu małego potoku. Pomimo bezchmurnego nieba, w powietrzu można było wyczuć lekkie podmuchy wiatru. Trzmiela schowałam w suchym miejscu nieopodal zagłówka.
            Nad ranem żył jeszcze, ale o poszycie naszego przenośnego domu bębniły już krople deszczu. Namioty złożono, a mężczyźni omawiali sytuację. Stało się jasne, że Laplander za nic w świecie nie da rady pokonać trasy, jaką zaplanowała grupa. Rzeki były nadzwyczaj wezbrane, a ogromne zaspy, choć już dawno nie powinno ich być o tym czasie, zalegały jeszcze wielkimi połaciami na traktach. Lapek okazał się zbyt ciężki na jazdę przez śnieg, a już na pewno miał na to zbyt wąskie opony. Podczas długiej i burzliwej narady nad mapami postanowiono, że wrócimy z powrotem, ale nie drogą, którą przyjechaliśmy, a szlakiem, którym będzie się można przedostać bezpiecznie już w pojedynkę. Wydało mi się to poniżające, zupełnie tak, jakby się nie zostało wybranym do drużyny na mecz piłki nożnej, a gdy facet z Jeepa Cherokee powiedział: Profesor będzie musiał znaleźć sobie drogę na mapie!”, zwyczajnie zrobiło mi się żal taty.
            – W czasie, kiedy uczyliśmy się za granicą, oni wszystko pakowali w swe samochody – stwierdziła usprawiedliwiająco mama po powrocie do auta.
            Gdy patrzyliśmy na oddalający się sznur pojazdów, opadło mnie dziwne uczucie, że zostaliśmy sami na świecie. Jechaliśmy za nimi przez jakiś czas, aż do rozstaju dróg przy żółtym słupku, po czym wjechaliśmy na trakt prowadzący na północ. Droga wydawała się nie mieć końca i ostatecznie zasnęłam. Obudziła mnie kolejna, dobiegająca z przednich siedzeń kłótnia. Mama stwierdziła, że tej trasy nie ma na mapie, tata natomiast upierał się przy tym, że szlak jest, ale po tym jak droga zniknęła pod śniegiem, już nie można było jej znaleźć. W końcu jednak dał za wygraną i zawrócił, ale mama już się nie odzywała. Zastanawiałam się nad tym, jak głośno potrafiła milczeć, jazgot tej ciszy w aucie był nie do zniesienia, gdy tak milczała. Mój brat spał. Miałam nieodpartą ochotę go szturchnąć, ale ostatecznie dałam mu spokój.
            Tata zjechał z drogi i obrał kurs na najbliższe wzgórze. Tam stanął i dostroił radio tak, aż dało się słyszeć stłumione dźwięki zapowiadanej właśnie prognozy pogody. Bezbarwny, żeński głos, zimny i szary jak aura wokół, recytował cyfry i nazwy miejscowości: Stafholtsey, bezwietrznie, widzialność dobra, temperatura 7 stopni, Gjogur, wiatr północno-wschodni, temperatura 5 stopni…
            – W górach może się chmurzyć – powiedział tato.
            – Przecież jesteśmy w górach – powiedziała mama – Możliwe, że złapie nas śnieg.
            Samochód powoli sunął wzdłuż traktu, wilgoć w kabinie skraplała się na szybach, wycieraczki pracowały, ale większa plucha była w środku niż na zewnątrz, gdyż włączona wentylacja ledwie owiewała wąski fragment przedniego okna. Wiadomości radiowe dobiegły końca, dalej sunęliśmy już tylko przez miarowo rozbijające się o auto radiowe fale, aż do następnego szlaku, który miał być tym właściwym. Jechaliśmy nim całe wieki, miałam wrażenie, że trwało to, co najmniej pół dnia, gdy leżałam tak w kołyszącym się łagodnie kokonie, zupełnie jak bym była na łodzi i wsłuchiwałam się w szumy.
            Zatrzymaliśmy się, aby zjeść prowiant. Żytni chleb z pasztetem z baraniny i kanapki z jajkiem i ogórkiem. Panująca cisza przytłaczała, tata wysiadł i potrząsnął zawieszonym z tyłu auta kanistrem, w którym zabulgotało. Rodzice rozmawiali ściszonym głosem, że wkrótce zabraknie nam benzyny, a mój brat siedział przede mną i ze spokojem pił czekoladowe mleko.
            Wychyliłam się w kierunku jego siedzenia i potrząsnęłam nim tak, że aż się ochlapał. Mama spochmurniała, więc szybko schowałam się w kokonie z powrotem.
            Znów ruszyliśmy naprzód i po jakimś czasie dojechaliśmy do wijącej się po nagim dnie doliny rzeki, która była szara, pełna odgałęzień i miejscami dużo szersza, niż fragmenty lądu po jej obu brzegach. Jej prąd także wydawał się dużo silniejszy, niż w rzekach, które do tej pory przekraczaliśmy. Siedzieliśmy nieruchomo z tyłu auta, które stało właśnie przed jej największą odnogą, a tato rozglądał się w poszukiwaniu brodu. Kilka śladów opon znikało w nurcie i wyłaniało się na powrót dużo dalej, ale mama powiedziała tacie, aby w żadnym wypadku nie próbował przejeżdżać, ponieważ powinien pamiętać, że przecież jesteśmy tu sami.
            – Nie ma żadnej pewności, że rzeka była w tym miejscu, kiedy powstawały te ślady – powiedziała. – Powinniśmy poczekać do rana, rzeki zawsze są bardziej wezbrane pod wieczór.
            Tata jednak stwierdził, że droga powinna być przejezdna, ponieważ naszą rzekę oznaczono na mapie, jako strumień. Potem wysiadł, zapiął sprzęgła przedniej osi i ustawił napęd na ciężki teren. Samochód gwałtownie zjechał stromo w dół brzegu, przechylając się przy tym na bok tak, jakby zaraz miał wpaść wprost do wody. Później wyprostował się, zabuksował kilka razy w miejscu i z impetem wpadł na kamieniste dno, a lodowcowa woda chlusnęła na przednią szybę. Słyszałam, jak odgłos dobiegający z zanurzającej się rury wydechowej zmienia się w głuchy bulgot i wstrzymując oddech modliłam się, by silnik tylko nie zgasł. Przeciwległy brzeg był strasznie stromy, więc samochodem niebezpiecznie rzucało na boki, gdy się nań wdrapywał. Tata odtrąbił zwycięstwo, ale mama westchnęła i powiedziała:
            – Dlaczego nie potrafisz przyznać, że zgubiliśmy drogę, czemu jesteś taki uparty? Teraz już nigdy nie przedostaniemy się z powrotem.
            Leżąc twarzą w dół kokonu czułam strach, słuchałam szumu dobiegającego z głośników i zastanawiałam się, jak to możliwe, by zapełnić cały kraj przeróżnymi dźwiękami, nadając radiowy sygnał z jednego miejsca. Nie byłam w stanie pojąć, w jaki sposób można wypełnić świat niewidzialnymi falami, które antena na dachu jest w stanie potem wyławiać i zamieniać w muzykę i głosy. Czy kształt fal symfonii był inny od struktury fal wiadomości czy fal telewizyjnych? Czekałam, aż w radiu będzie lecieć coś fajnego, koncert życzeń dla chorych albo muzyka młodzieżowa, ale kiedy odbiornik znowu zaskoczył, ponownie zawyły syreny przeciwlotnicze, starsze małżeństwo rozmawiało o nadchodzącej wojnie nuklearnej. Mężczyzna czytał na głos fragment poradnika, coś o zewnętrznej ścianie, która powinna być pod kątem 60 stopni, ale nie miał kątomierza, żeby zmierzyć ten kąt. Potem wyszedł do sklepu, żeby załatwić kątomierz i płyty z blachy falistej, ale w pośpiechu musiał wracać do domu, bo rakieta była już w drodze. Wtedy wjechaliśmy pod linię wysokiego napięcia, która znowu zakłóciła transmisję.
            Długa, kręta droga prowadziła wzdłuż słupów, tata ogłosił zwycięstwo.
            – Wiedziałem! – zatriumfował.
            Droga była łatwo przejezdna i wiodła przez lawę niczym wijący się wąż. Rozmyślałam o opadzie radioaktywnym i nuklearnej zimie, patrząc na płyty z zastygłej lawy, które wyglądały, niczym wykonane przez ludzi, zupełnie, jakby to były pozostałości starego asfaltu lub ściany domów dawno zrujnowanego miasta. Zastanawiałam się czy kiedyś mogła tu być metropolia, którą wysadzono w powietrze, myślałam także o falach i o tym, jak mogłaby krzepnąć w nich lawa oraz o różnicy pomiędzy falami radiowymi, a falą uderzeniową, o której rozmawiali ludzie w radio. Czy anteny byłyby w stanie przechwycić dźwięk fali uderzeniowej? Albo czy udałoby się ukryć w niej jakąś wiadomość, a może samemu można by się rozpuścić w białym błysku atomowej eksplozji i wyruszyć, jako fala świetlna w podróż przez wszechświat? Próbowałam wyłowić jakieś głosy z radiowych zakłóceń, ponieważ musiałam wiedzieć, co będzie w audycji dalej. Patrzyłam przez okno na pustkowie, które było czarne, jakby opadł na nie radioaktywny pył.
            Mama stwierdziła, że jesteśmy na drodze roboczej i że nie można ufać takim drogom.
            – Ona musi dokądś prowadzić, ta droga musi do jasnej cholery dokądś prowadzić – powiedział tata.
            Ledwie skończył zdanie, gdy wjechaliśmy na krótki odcinek szutru położony na stromym grzbiecie, gdzie droga urywała się nagle i tato musiał gwałtownie hamować. Dojechaliśmy do pokrytego czarnym piachem jęzora lodowca, spod którego wypływały dziesiątki szarych potoków. Linia energetyczna biegła dalej ponad usianym strumieniami piaszczystym terenem, ale już przez bezdroża. Słupy ciągnęły się idealnie prostym, niekończącym się rzędem, który wiódł przez pustkowie aż po horyzont.
            – Mówiłam ci – powiedziała mama.
            – Nie strasz dzieci – odpowiedział tato i zgasił silnik. W milczeniu patrzał, jak wypływające spod lodu strumienie kotłują się i wpadają do rozlewiska.
            Wtedy znowu zaskoczyło radio. Syreny przeciwlotnicze milczały, stłoczeni w atomowym schronie osłabieni ludzie mamrotali niewyraźnie, rozmawiając o wychodzących z głów włosach i wypadających ze szczęk zębach. Wtedy przypomniało mi się, o czym myślałam, gdy co miesiąc testowano syreny przeciwlotnicze w naszej dzielnicy. Wyobrażałam sobie, że gdyby Rosjanie lub Amerykanie wystrzelili swoje rakiety, albo jakiś dowódca wojskowy, który oszalał, nacisnął na swój czerwony przycisk, wtedy zapakowalibyśmy nasze rzeczy do Laplandera i uciekli w góry. Tam moglibyśmy znaleźć bezpieczne miejsce i przeżyć. Patrzyłam teraz na te góry i piaski, i na spękany lodowiec, ale nigdzie nie widziałam bezpiecznego schronienia. Wszystko dookoła było czarne, pełne ostrych, jak brzytwa krawędzi i wypalone do cna, zupełnie jakby niedawno ktoś zrzucił tu bombę.
            Trzmiel zaczął szaleć i poczułam, jak pudełko drży w mojej dłoni.
            Śpiący brat na ławce przede mną półprzytomnie uniósł głowę.
            – Dojechaliśmy już?
            Otworzyłam pudełko tworząc w nim maleńką szczelinę, chcąc pokazać mu, że trzmiel jeszcze żyje, ale on tylko przeraźliwie krzyknął.
            – Harpa Rut! Jak ty się zachowujesz?! – wrzasnęła mama.
            Jej twarz była trupioblada. Nigdy jeszcze nie widziałam jej tak przerażonej.
            Zaszyłam się z powrotem w kokonie i poszerzyłam szparę w pudełku, aby wpuścić trzmielowi trochę powietrza. Był żółto-czarny, zupełnie jak znak ostrzegający przed promieniowaniem radioaktywnym, umieszczony z tyłu książki telefonicznej. Choć nie padało, to wycieraczki były włączone. Ich koszmarny pisk podczas tarcia o szybę zagłuszał ludzi ze słuchowiska radiowego, a mama i tato siedzieli, jak sparaliżowani wpatrując się tępo w pozbawione dróg pustkowie.
            Otworzyłam tylny właz i wymknęłam się na zewnątrz, odchodząc na samych skarpetach po piaszczystej, miękkiej ziemi kawałek od samochodu. Moje stopy były mokre. Lodowcowy jęzor pokrywały czarne pęknięcia i zabójczo głębokie szczeliny. Przez chwilę wsłuchiwałam się w jednostajny, dobiegający od strony rzeki szum, po czym wyprostowałam ręce i otworzyłam pudełko. Trzmiel wyfrunął. Był niezdarny i ociężały. Próbowałam kierować nim w myślach, gdy leciał w złą stronę, ponad wzburzoną rzeką, wprost na pokryty szczelinami jęzor lodowca. 

przełożył Mirosław Ambroziak



Andri Snær Magnason (1973) zdobył rozgłos wydaną w 2006 roku kontrowersyjną książką Draumalandið (Kraj z marzeń), odnosząc się w niej krytycznie do dominującej od dziesięcioleci w islandzkim społeczeństwie wizji rozwoju i zagospodarowania własnego kraju. Jest wielokrotnym laureatem Islandzkiej Nagrody Literackiej. Jego książka dla dzieci Sagan af bláa hnettinum (Historia błękitnej planety) doczekała się licznych tłumaczeń, w tym również na język polski. Opowiadanie Randarfluga (Trzmiel) pochodzi z najnowszego zbioru opowiadań pt. Sofðu ást mín (Śpij kochanie moje) opublikowanego w 2016 roku.