Wszelkie prawa zastrzeżone © Mirosław D'ghy Ambroziak



środa, 28 stycznia 2009

Stłuczka

Był późny listopadowy wieczór. Wracałem właśnie z Reykjaviku z oględzin antyrządowej demonstracji pod parlamentem. Protesty takie odbywały się systematycznie od pierwszych dni kryzysu w każdą sobotę i miały jak dotychczas charakter raczej kameralny – bez kamieni, gazów bojowych, przewracania radiowozów, tłuczenia witryn, ofiar i krwi. I tym razem czyny ograniczyły się wyłącznie do rozsypania niewielkiej ilości kartofli przed wejściem do parlamentu przez zamaskowanego osobnika w stroju świętego Mikołaja. Nieliczny tłum nie falował, nie wydawał groźnych pomruków - stał w milczeniu. Transparenty i trzymane na długich tyczkach tablice manifestowały rozdarcie, brak przywództwa i zwartej koncepcji. Błękitne flagi Unii Europejskiej powiewające dumnie obok haseł „precz z unią”, „chcemy dolara” obok „przystąpmy do strefy euro”. Co do jednego jednak manifestanci byli zgodni: Geir musi odejść. Żądali ustąpienia wiecznie uśmiechniętego premiera Haarde i jego nieudolnego rządu, lecz co jednak miałby uczynić Ten Nowy, nie było już takie jasne. Może po prostu miał nacisnąć jakiś tajny guziczek i tym jednym pstryknięciem na powrót uczynić Islandię najszczęśliwszym miejscem na ziemi? Kto wie.


Rozmyślając tak o tym i o owym wjechałem na rondo. Asfalt był czarny i szorstki, a okoliczne latarnie dobrze oświetlały pustą jezdnię. Jechałem prawym pasem, prosto na Vik. Na wysokości pierwszego zjazdu zaczęło mnie wyprzedzać lewą stroną poruszające się z dużą prędkością Czarne Coś. Mówię „coś”, gdyż w pierwszej chwili byłem zupełnie zdezorientowany – nie widziałem świateł tego samochodu za nami, nie było go też wcześniej na rondzie. Pojawił się jak widmo, i gdyby dokończył manewr znikając za horyzontem przed moimi oczyma, mógłbym sądzić, że nie był do końca realny. Jednak gdy znalazł się dokładnie na mojej wysokości, gwałtownie odbił w prawo i staranował mój lewy błotnik. Nie było to zbyt silne uderzenie, gdyż poczuwszy opór natychmiast powrócił na swój pas i kontynuował jazdę jakby nic się nie stało, lecz ja wiedziony złym przeczuciem zjechałem na pobocze i wysiadłem. Rzut oka na samochód wystarczył bym zaczął szukać wzrokiem sprawcy. Ulica pusta, rodno puste, uciekł. Nie, jest jednak, wynurzył się zza pagórka i podjechał tam, gdzie stałem. Czarny, kilkuletni Volkswagen Golf. Z wnętrza wynurzył się blady i pokryty pryszczami młodzieniec.

- Wszystko w porządku? – zagaił takim tonem, jakby pytanie było retoryczne, a moja odpowiedź oczywista. – Bo u mnie ok.

I rzeczywiście. Na jego samochodzie tylko dwie liche, ledwie dostrzegalne ryski, u mnie zaś pognieciony przedni błotnik i roztrzaskany spoiler. Poczułem jak krew pulsuje mi w skroniach.

- Nic nie jest w porządku – powiedziałem – wzywamy policję.


Radiowóz pojawił się w ciągu minuty. Zupełnie tak, jakby zdarzenie do którego przyjechał było tym jedynym i od dawna wyczekiwanym. Śliczne, duże Volvo migające kolorowymi lampkami z parą policjantów w pełnym rynsztunku wewnątrz. Ku memu zdziwieniu jednak żaden z nich nie wysiadł z samochodu. Przyglądali się nam tylko zza przyciemnianych szyb, od czasu do czasu patrzyli na siebie i wymieniali jakieś uwagi. Minuty mijały, ziąb narastał, a oni wciąż tam siedzieli, jakby zakłopotani i niepewni swojej roli. Przed upływem kwadransa uchylili jedno z okien do polowy i tak zaczęliśmy rozmawiać. Oni w wygodnych fotelach w ciepłym wnętrzu, my na zewnątrz z marznącymi uszami. Niezwłocznie po ustaleniu języka w jakim będę się z nimi porozumiewał, przeszedłem do sedna czyli mej wersji zdarzeń. Tocząc opowieść zachęciłem policjanta by wysiadł, by móc mu opisać dokładniej przebieg wypadków na miejscu. Wlókł się za mną, przyglądał i słuchał niechętnie, jakby trochę się męcząc. Elementy szczególnie dla mnie istotne starałem się w miarę możliwości podkreślić, to demonstracją czy gestykulacją, to powtórzeniami. Wróciliśmy do samochodu. Dopiero wtedy raczono zaprosić mnie i bladego młodzieńca do środka. Dokumenty, procedura sprawdzania pojazdów i osób przez radio, lecz bez żadnej kontroli alkomatem. Było przyjemnie, ciepło, wręcz sennie. Różnokolorowe lampki bogatego wyposażenia migały, jakby delikatnie się uśmiechając, i muszę tu przyznać, że robiły na mnie naprawdę świetne, jeśli nie najlepsze, wrażenie. Funkcjonariusz będący ze mną na obchodzie wyciągnął z kieszeni pod deską rozdzielczą standardowy formularz A4, zupełnie taki sam jaki większość kierowców wozi tutaj ze sobą na wypadek stłuczki, by móc go samodzielnie wypełnić, i nie spiesząc się zaczął zapisywać rubryki. W międzyczasie Hlymur, bo tak było młodzieńcowi z opryszczką na imię, żwawo coś opowiadał drugiemu. Niedostateczna znajomość islandzkiego sprawiała jednak, że zacząłem czuć się niepewnie. Świeżo ukończony szkic zdarzeń na formularzu był, co udało mi się podejrzeć przez ramię, w zasadzie zgodny z moją wersją, jednak brak wiedzy na temat wersji Hlymura powodował zbyt silny niepokój…



- To jak Pan sądzi, kto tu jest winien – zdecydowałem się zapytać.

I ku memu zdziwieniu usłyszałem coś, czego nigdy bym się w takiej sytuacji nie spodziewał:

- Nie wiem – odparł z zadziwiającym spokojem policjant. – Tu musi Pan zadzwonić – dodał wskazując zakrzywionym palcem dane mego ubezpieczyciela w formularzu – oni Panu powiedzą.


Wracałem wściekły. Na siebie, Hlymura, rękę którą mu podałem na pożegnanie. Na nic zdał się uspokajający głos podróżującej ze mną znajomej. Prosta sytuacja z łatwo dającymi się odgadnąć implikacjami, nagle okazała się niezrozumiała, zagadkowa oraz, co miał potwierdzić dalszy rozwój wypadków, zupełnie nieprzewidywalna. Mknąłem naprzód. Dookoła było już tylko nieprzeniknione czarne niebo, bezmiar otaczającej tundry i lodowaty, świszczący dziko wiatr.


W poniedziałek skoro świt udałem się do wioskowego przedstawicielstwa swojej ubezpieczalni o wdzięcznej nazwie VIS. Konsultacja jaką przeprowadziłem wcześniej ze znajomym - czystej krwi Islandczykiem, wprowadziła do mego serca dodatkowy niepokój. Poddał on bowiem w wątpliwość moje niezachwiane przeświadczenie, co do własnej niewinności. W świetle islandzkich przepisów, pojazd znajdujący się na wewnętrznym pasie ronda miał mieć zawsze i bezwzględnie pierwszeństwo. Mimo to uważałem jednak, że to Hlymur popełnił błąd. Jechał za szybko, uderzył mnie podczas wyprzedzania, i jeśli rzeczywiście chciał zjechać od razu w prawo, powinien raczej pojechać po zewnętrznej. Poza tym, choć to na Islandii typowe i nie dziwiło mnie wcale, nie użył kierunkowskazu.

Pani z Vátryggingafélag przyjęła zgłoszenie życzliwie i ciepło oraz zaleciła bym uzbroił się w cierpliwość. By dopełnić formalności rzuciła jeszcze okiem na samochód, stwierdziła że zdjęcia nie będą potrzebne, i poleciła krótko opisać zdarzenie na kopii formularza, jaką otrzymałem feralnego wieczoru. Odpowiedź rozstrzygająca winę miała nadejść w ciągu kilku dni.


Telefon zadzwonił po tygodniu. Zdziwiłem się, gdyż na Islandii takich zapewnień nie można traktować dosłowne, a dziewięćdziesiąt dziewięć procent Islandczyków mówiących, że oddzwoni, nie oddzwania nigdy. Słowa i obietnice nie mają tu właściwej mocy, a jako że problem ten dotyczy wszystkich, nikt nikomu nie zarzuci przecież, że jest nierzetelny i niesłowny. Brak samokrytycyzmu i karmiąca się historią megalomania to tutaj norma.

Udałem się do biura. W powietrzu jak zwykle unosiła się subtelna woń tonera do kserokopiarki i suszonej ryby. Ciasnota, rozrzucone w nieładzie papiery na stłoczonych meblach i rodzinne zdjęcia na pokrytych boazerią ścianach idealnie podkreślały prowincjonalny charakter tego miejsca.

- Wszystko już jasne – oznajmiła Pani poprawiając kosmyk rzadkich blond włosów na wysokim czole – Orzeczono winę, którą ponosi w sześćdziesięciu siedmiu procentach Hlymur Arnarsson i w trzydziestu trzech Ty. Myślę, że najprościej będzie jeśli szkodę pokryje Twoja polisa AC, a Hlymur odda nam odpowiednią dla swojej winy część po naprawie szkody. Tutaj mam listę warsztatów w Selfoss, z usług których można skorzystać… Jeśli pamiętasz, z własnej kieszeni musisz zapłacić 53.000 koron podstawy, my zaś pokryjemy resztę. Później udasz się z rachunkiem od mechanika do przedstawicielstwa ubezpieczyciela Hlymura, czyli TM w Selfoss, i oni tam Ci oddadzą te 67 procent…

Słuchałem osłupiały. Cóż to za kuriozum by dzielić winę na procenty?! I na jakiej podstawie 33 dla mnie? Bo jadąc prosto powinienem być na lewym, a nie prawym pasie? Kręciło mi się trochę w głowie, ale nie polemizowałem. Mimo wszystko rezultat pozostawał dla mnie jeszcze do zaakceptowania.

- Czyli z rachunkiem idę do TM? - zacząłem niepewnie

- Taaak – szybko potwierdziła Pani – a oni oddadzą pieniądze – dodała, a na jej twarzy rozlał się najpiękniejszy z uśmiechów. Zupełnie jakbym był kimś wyjątkowym.


No, teraz już pójdzie gładko – pomyślałem oddychając z ulgą – przynajmniej sytuacja jest jasna.


Spadł śnieg, demonstracje trwały, premier wciąż się uśmiechał, a ja czekałem. Po upływie może dwóch tygodni samochód trafił w ręce fachowców, a po kolejnych trzech dniach był już gotowy. Owszem, w sumie troszkę to trwało, ale któż dziś zostaje obsłużony od razu. Rozczarowywał tylko rachunek na sumę 53 tysięcy, które musiałem zapłacić, a konkretnie jego znikoma powierzchnia, nie przekraczająca dziesięciu centymetrów kwadratowych. Gdy upomniałem się o coś większego, może w słusznym formacie A4, mechanik uspokoił mnie, że to absolutnie wystarczy. Dogryzmolił u dołu swój podpis i dodał, że w razie wątpliwości zawsze przecież mogą zadzwonić.


Tuż przed świętami Bożego Narodzenia przekroczyłem próg gustownie urządzonej filii TM w Selfoss. Było pusto, jedynie w hallu na skórzanej sofie za 200 tysięcy leżał, sprawiając wrażenie mocno znudzonego, jakiś mężczyzna.

- Ach witam, witam – zagaił nim zdążyłem podejść – Cóż sprowadza w nasze skromne progi?

W skrócie opisałem mu powód mojej wizyty. Słuchał leżąc. Gdy skończyłem usiadł i zaczął drapać się w stopę.

- Nno nie wiem… doprawdy nie wiem – powiedział przechodząc w skarpetach do przeszklonego boksu z komputerem – Nie znam tej sprawy.

Szybkie przeszukanie bazy danych niestety nie przyniosło oczekiwanego rezultatu.

- Dobrze więc – rzekł ujmując słuchawkę – zadzwonię do centrali.

Telefonu jednak nikt nie odbierał. Nie było słychać nic, żadnych głosów ulicy, piosenki w radio, tylko to przeklęte pii pii w jego słuchawce.

- Wiesz co? – skonstatował po krótkim namyśle – Teraz to już wszyscy żyją świętami… Wróćmy do sprawy w nowym roku, dobrze?

I cóż miałem począć… Pożegnaliśmy się życząc sobie Wesołych Świąt. Byłem wściekły.


Drugiego stycznia udałem się do mojej wioskowej Pani. Nie wiem już czy jej zdziwienie było prawdziwe czy udawane… Powiedziałem jej, że powinna zadzwonić i wszystko przy mnie wyjaśnić. I rzeczywiście. Po krótkiej rozmowie telefonicznej z TM wszystko było jasne.

- Oni nie zapłacą – powiedziała cicho nie odwracając się do mnie, a jej twarz nie była ani smutna, ani wesoła… tylko jakaś taka bura… nijaka.

Dowiedziałem się wówczas, że decyzję o podziale winy arbitralnie podjął sam VIS. Nie raczył wysłać żadnych dokumentów czy choćby poinformować TM o sprawie, a mnie bezczelnie tam wysłał z jakimś świstkiem! I gdy zdałem sobie z tego sprawę, zagotowało się we mnie.


Obiecała, że sprawdzi co w tej sytuacji można zrobić i oddzwoni - i oddzwoniła. Zapewniła, że wkrótce zbierze się specjalna komisja złożona z przedstawicieli różnych towarzystw ubezpieczeniowych, by orzec winę. Ktoś miał zadzwonić - i zadzwonił. Powiedział, że podział win pozostaje bez zmian, i że mogę jechać do Selfoss po moje 67 procent. Mimo to niedowierzałem. Nawet wówczas, gdy kobieta z TM przyjmowała ode mnie nieszczęsny paragon i dane mojego konta…


W ubiegły piątek przyszedł obiecany przelew. I nie żadne tam 67 procent lecz całe 53 tysiące. Nie wiem dlaczego, ale też nie będę dociekał. W sobotę po raz kolejny tłum zaatakował parlament. Tym razem bardziej zdecydowanie - kamieniami. Premier ustąpił.

Przypomniały mi się wówczas słowa wypowiedziane w kontekście całej tej historii z samochodem przez znajomego Islandczyka, montera lodówek przemysłowych:

- To będzie trwało dni, tygodnie, może miesiące… Ale musisz codziennie tam być, przypominać im i mówić. Że wciąż jesteś.



* Wszystkie opisane wydarzenia i osoby są prawdziwe.

czwartek, 1 stycznia 2009

Ku przyszłości

Noworoczne życzenia zawsze są takie same. By było lepiej, a przynajmniej nie gorzej niż w mijającym roku, byśmy byli zdrowi, szczęśliwi, by spełniały się nasze marzenia etc. Przez krótką chwilę karmimy się nadzieją i optymizmem, przyszłość jak świeży arkusz papieru jest nienapisana i wciąż śnieżnobiała. Odrzucając jednak ułudę myślenia życzeniowego, sądzę że lepsze będą konkretne postanowienia i konsekwencja w ich realizacji. By osobisty udział w zapisie był jak największy. Tego też, oraz odrobiny szczęścia w tym roku sobie i wszystkim życzę.

Społeczność Þorlákshöfn świętowała najpierw na tradycyjnym islandzkim ognisku z europalet i pokazie sztucznych ogni finansowanym przez Ratusz, później w domach i na ulicach. Spokojnie i bez godnych odnotowania ekscesów.

Tradycyjne islandzkie ognisko...

czyli ofiara całopalna z europalet.

Feta oficjalna o osiemnastej ...

oraz race z przydomowych ogródków o północy.